„Chcieliśmy sprzedać dom, ale gdy pojawiał się klient, sąsiad wylewał gnojówkę, by nie dopuścić do transakcji”

fot. Adobe Stock, Philipimage

– Udało nam się! – ekscytowałam się przez telefon.

Rozmawiałam z siostrą, właśnie informowałam ją, że wyjeżdżamy na pięć lat do Norwegii, gdzie mój mąż dostał świetną pracę jako geolog przy poszukiwaniach ropy naftowej. Norweska firma zapewniała nam mieszkanie i pomoc w relokacji. Paweł liczył na to, że po pięcioletnim pobycie dostanie ponowną propozycję pracy w tym skandynawskim kraju, może nawet na stałe. Cóż, w Polsce raczej nie było szans na znalezienie ropy, a to był jego życiowy cel i ambicja. Siostra mi pogratulowała i zapytała, co z naszym domem.

– Sprzedamy go – odpowiedziałam. – Myśleliśmy o wynajmie, ale to za dużo problemów i raczej trzeba by być na miejscu. Po co nam takie obciążenie.

Wystawiliśmy więc nasz dom na sprzedaż i rozpoczęliśmy przygotowania do przeprowadzki za Bałtyk. Pierwsi potencjalni kupcy zadzwonili dosłownie godzinę po tym, jak Paweł wywiesił na płocie baner z napisem „Na sprzedaż” i naszymi numerami telefonów.

– Szukamy czegoś z tej okolicy – oznajmiła młoda kobieta. – Przejeżdżaliśmy samochodem i chyba mieliśmy szczęście. Kiedy możemy obejrzeć dom?

Zaprosiliśmy ich na następny dzień

Przyjechała para koło trzydziestki, on elegancki, wyglądający na jakiegoś menedżera albo prawnika, ona uśmiechnięta i rozgadana. Obejrzeli naszych pięć pokoi, rzucili okiem na garaż i zapytali o cenę. Paweł im ją podał i zobaczyłam, jak ich twarze tężeją.

– Dom jest po remoncie w zeszłym roku – wyjaśniłam. – Remontowaliśmy dla siebie, w kuchni są blaty z litego drewna, ogrzewanie podłogowe w obu łazienkach, dach ocieplony. W tej okolicy to standardowa cena…

Ale to ich jakoś nie przekonało. Kobieta przedstawiająca się jako Marzena zaproponowała cenę o kilkaset tysięcy niższą, a jej mąż dodał irytująco pouczającym tonem, że z całą pewnością nie sprzedamy nieruchomości po cenie wywoławczej.

– Cóż, w takim razie, gdyby zmienili państwo zdanie, to to jest nasza oferta – powtórzyła Marzena i skierowała się do drzwi.

Po ich wyjściu Paweł wzruszył ramionami

Faktycznie, ich oferta była absurdalnie niska. Nim wystawiliśmy dom na sprzedaż, rozeznaliśmy się w rynku i naprawdę nie przesadzaliśmy z ceną. Byliśmy pewni, że szybko znajdą się inni zainteresowani. Starsza pani już była zdecydowana, ale… Wkrótce zadzwonił mężczyzna, który poszukiwał domu dla pięcioosobowej rodziny. Zaprosiłam go na oglądanie z żoną i dziećmi.

– Chyba im się podoba – szepnęłam do męża kiedy potencjalna nabywczyni z uznaniem oglądała zaprojektowaną przeze mnie i doskonale wyposażoną kuchnię.

Widać było, że podobały jej się solidne blaty i wyspa na środku. Nagle zmarszczyła nos i się skrzywiła. Zaniepokojona podeszłam bliżej i wtedy ja też prychnęłam z odrazą. Coś potwornie śmierdziało. Smród wyraźnie szedł z zewnątrz, zza otwartego okna.

– Co to? – zapytała kobieta, wyglądając przez szybę.– Nie mam pojęcia – przyznałam, przełykając nerwowo ślinę. – Macie tu szambo? Pod oknami? Na pewno jest szczelne?

Rzeczywiście, smród nasuwał na myśl wybijające szambo. Tyle że nasze było niedawno opróżniane i na bank szczelne. Nie miałam pojęcia, co tak zatruwa powietrze. Potencjalni klienci zebrali się w trzy minuty i niemal biegiem pokonali drogę do samochodu. Paweł obszedł dom, ale nie znalazł źródła smrodu. Byliśmy skonsternowani i sfrustrowani, bo małżeństwo wyglądało na zachwycone domem, dopóki ten odór nie wsączył się przez okna.

Zadzwoniłam do nich kilka dni później, ale zupełnie nie byli już zainteresowani. Między wierszami wyczytałam, że nam nie ufają i są przekonani, że ukrywamy awarię szamba. Przez kolejny tydzień nic nie śmierdziało, więc kiedy zadzwoniła starsza pani, która chciała kupić dom dla siebie i rodziny syna, zapewniłam ją, że nasza „rezydencja” na pewno spełni jej oczekiwania. Kiedy wysiadła z eleganckiego auta i rozejrzała się z zadowoleniem po naszym ogrodzie, poczułam, że będzie zainteresowana kupnem. Nie myliłam się, starsza pani już w trakcie oględzin decydowała, gdzie będzie mieszkał syn z żoną, a którą sypialnię zajmie ona. Opowiadała mi o zmarłym niedawno mężu i wartej fortunę firmie, którą jej zostawił.

– Ale pieniądze, wie pani, to tylko dodatek – perorowała, przyglądając się chromowanym kurkom w łazience. – Najważniejsza jest rodzina. Dlatego chcę zamieszkać z synem. Synowa jest w ciąży, zamierzam od razu zapisać dom wnuczce. Spodoba im się tutaj. Zamówię plac zabaw dla malutkiej, zrobimy też podjazd dla wózka od strony tarasu.

Wydawała mi się trochę apodyktyczna, ale cieszyłam się, że jest zdecydowana. Pieniądze najwyraźniej nie grały roli i nawet się nie skrzywiła, kiedy wymieniliśmy sumę. Już dzwoniła do syna, by przekazać mu, że znalazła idealny dom, kiedy znowu to poczułam. Ten sam smród co poprzednio. Starsza dama najpierw zatkała nos, a potem spojrzała na mnie pytająco.

– Nie wiemy, co tak śmierdzi – wyznałam szczerze. – Tydzień temu sprawdzaliśmy szambo, wszystko jest w porządku, mam potwierdzenie. Zaraz pani pokażę.

– Nie trzeba – rzuciła z niechęcią. – Może jak się państwo uporają z tymi problemami kanalizacyjnymi, to proszę zadzwonić. Na razie nie wytrzymam tu ani sekundy dłużej.

Coś mi tu nie grało. Przez ostatnie dni nic nie śmierdziało, a tu nagle znowu, kiedy ktoś oglądał dom, buchnęło odorem?

Tym razem poszłam na rekonesans z Pawłem

Byłam pewna, że nie chodzi o szambo ani o kanalizację, która była świeżo po wymianie rur. Zresztą, to coś cuchnęło jakby od strony ogrodzenia, stamtąd gdzie stała siatka oddzielająca naszą działkę od terenu sąsiada. Podeszliśmy bliżej, świecąc sobie telefonami komórkowymi i… musieliśmy zasłonić nosy ubraniami.

„Chcieliśmy sprzedać dom, ale gdy pojawiał się klient, sąsiad wylewał gnojówkę, by nie dopuścić do transakcji”

– To stąd! – Paweł stał przy siatce z wykrzywioną miną i pokazywał na trawnik sąsiada. – Ale co to, do cholery, jest?

Sposób na przekonanie się był tylko jeden. Obeszliśmy dom i zadzwoniliśmy do furtki pana Zenona. Słabo się znaliśmy, bo nie był zbyt towarzyski. Ot, „dzień dobry” i „miłego dnia” – to była nieraz cała nasza konwersacja na przestrzeni miesiąca. Nikt nie odpowiadał, ale Paweł zauważył, że furtka jest tylko przymknięta, a w domu świeciło się światło. Zaproponował, żebyśmy weszli i zapukali do drzwi. Posesja nie była oświetlona, do tego na chodniku stało auto, więc przeszliśmy przez trawnik. A raczej zamierzaliśmy przejść bo…

– Rany, jak tu jedzie!! – wykrzyknęłam, krztusząc się od smrodu.– Czekaj, nie idź tędy! – Paweł zamachał rękoma. – Wlazłem w coś! Cholera! Co to? To była gnojówka.

Ktoś rozlał ją na całym trawniku, czułam, jak moje buty przyklejają się do ohydnej brei. Zaczęłam się cofać w stronę furtki i wtedy mój wzrok padł na blaszany zbiornik, z którego wychodził gumowy wąż. Końcówka węża leżała na środku trawnika, zanurzona w cuchnącym błocie.

– To pan Zenon to tu wylał?! – zdębiałam. – Co on? Zwariował?! Przez ten nawóz nie uda nam się sprzedać domu!

Mąż też nic z tego nie rozumiał. I bardzo chciał dostać wyjaśnienie. Nim zdążyłam zareagować, sadził wielkimi krokami przez trawnik, aż dotarł do drzwi i zapukał w nie głośno. Pan Zenon chyba nie zauważył nas przez okno, bo na nasz widok stanął jak wryty.

– Co pan wyprawia? – naskoczył na niego Paweł. – Co pan, do cholery, wylał, na trawnik? Nie czuje pan, jak to cuchnie?– No, to nawóz – burknął starszy pan. – Trawnik se nawożę, nie wolno?– Ale to śmierdzi na kilometr! – poparłam męża. – Przez ten pański nawóz straciliśmy chętnych na kupno domu!

Na zewnątrz panował mrok i mogło mi się wydawać, ale miałam wrażenie, że ta informacja ucieszyła sąsiada. Zupełnie, jakby wylewał tę gnojówkę specjalnie nam na złość. Ale dlaczego miałby to robić? Nigdy nie mieliśmy konfliktu, żyliśmy obok siebie w zupełnej zgodzie. Co mu się nagle stało?

– Niech pan posłucha – zaczął Paweł i próbował wyjaśnić, że rozlewanie cuchnącej substancji tuż pod naszymi oknami jest nie fair, zwłaszcza kiedy próbujemy przekonać kogoś do kupna.

Spojrzałam na zdjęcie rodzinne i mnie olśniło

Miałam jednak wrażenie, że sąsiad lekko złośliwie się uśmiecha. Czyżby miał do nas jakiś zadawniony żal? Pospiesznie zrobiłam rachunek sumienia, ale my nawet nigdy nie byliśmy u niego w domu, ani on u nas. O co miałby się złościć?

– Proszę pana, ja mam prawo nawozić swój własny trawnik i będę to robił, kiedy będę chciał – oznajmił w końcu pan Zenon i odniosłam wrażenie, że owo „kiedy będę chciał” będzie się dokładnie pokrywać z „kiedy zobaczę obcy samochód przed waszą bramą”.

Wyraźnie zależało mu, żeby zniechęcić ewentualnych nabywców naszego domu. Paweł coś jeszcze próbował tłumaczyć, ale w tym momencie między nogami sąsiada przemknął wielki rudy kot i pobiegł prosto na bramy.

– Rubik! – krzyknął sąsiad. – Rubik, wracaj!

Oczywiście kot, jak to kot, ani myślał zawrócić, więc sąsiad niemal nas odepchnął i pobiegł jego śladem. Drzwi otworzyły się szeroko i wbrew dobremu wychowaniu zajrzałam z ciekawością do środka. Zobaczyłam fragment salonu, kominek, stół z krzesłami i kilka obrazów na ścianie. Ale nie tylko obrazów. Wisiało tam coś jeszcze. Aż zmrużyłam oczy, żeby lepiej widzieć, ale nie było wątpliwości. Pokazałam Pawłowi portret rodzinny nad fotelem przy kominku.

– No to wszystko jasne – warknął i ruszył w stronę pana Zenona.

Ten stał przy krzakach w pobliżu naszego płotu, zasłaniając usta i nos rękawem swetra, i nawoływał swojego kota.

– Pan to robi specjalnie! – zawołałam, czując, jak narasta we mnie wściekłość. – Chce pan, żebyśmy nie znaleźli klientów i sprzedali dom pana córce po zaniżonej cenie!

To właśnie ją zobaczyłam na rodzinnym portrecie nad fotelem. Rozpoznałam też jej męża, tego eleganta, który z taką pewnością siebie twierdził, że nie sprzedamy domu po cenie wywoławczej. Trochę mnie zdziwiło, że nigdy wcześniej nie widziałam tu młodych, ale sąsiad szybko to wyjaśnił.

– No i co mi zrobicie? – zapytał zaczepnie. – Fakt, córka z zięciem wrócili dopiero co z zagranicy i chcą zamieszkać niedaleko mnie. Podoba im się wasz dom, ale wy jesteście pazerni i żeście sobie cenę z kosmosu wymyślili! Ale ja wam mówię: albo sprzedacie dom Marzenie, albo wcale. Bo ja mam prawo sobie trawnik nawozić, kiedy chcę!

Zaczęłam się z nim kłócić, wykrzykiwać, że zgłoszę go do Sanepidu, ale tylko roześmiał mi się w twarz. W końcu dosłownie wyrzucił nas ze swojej posesji i wróciliśmy do domu. Byłam załamana.

– Co teraz? – rzuciłam w przestrzeń. – Ten dziad wypłoszy stąd każdego oglądającego. Ma rację: nikt nie kupi domu z sąsiadem-świrem, który zasmradza całą okolicę!– Czekaj, czekaj… Zasmradza okolicę, mówisz? – Paweł spojrzał na mnie z namysłem. – No to powiem ci: kto smrodem wojuje, ten od smrodu zginie!

Nie miałam pojęcia, co miał na myśli, dopóki nie wykonał paru telefonów do kolegów. Miał naprawdę zgraną paczkę kumpli. Trzy dni później dwóch jego przyjaciół zajechało pod nasz dom białą furgonetką. Po chwili przyjechał drugi samochód i kolejnych dwóch kolegów męża.

– Doskonale, panowie, klatki będą stały tam! – krzyknął donośnie Eryk, informatyk i mąż dwóch córeczek. – Będziemy mieć trzy rzędy po osiem klatek. Panie Wojtku, kiedy zwierzęta dojadą?

„Pan Wojtek”, czyli szanowany doktor ginekolog, obecnie występował w czapce z daszkiem, grubym polarze i ubłoconych gumowcach, przez co wyglądał jak rolnik w drodze na targ bydła.

– Nutrie już zamówione, szefie! – zameldował zachrypniętym głosem, którego nigdy u niego nie słyszałam. – A skórkownia to gdzie ma stać?

Nie mam pojęcia, czym jest skórkownia ani czy w ogóle coś takiego istnieje, ale ta głośna wymiana zdań odniosła oczekiwany skutek. Nasz przemiły sąsiad wyszedł do połowy swojego trawnika i widać było w jego ruchach niepokój. Koledzy męża z niezmąconym spokojem wymieniali się uwagami, gdzie staną klatki dla nutrii, a sąsiad w końcu zdecydował się obejść dom i zadzwonić do naszej furtki.

– Co się u was dzieje? – zapytał niespokojnie. – Co to za ekipa? Jakie znowu nutrie?– Och, nie będziemy sprzedawać domu – oznajmiłam pogodnym tonem tak jak ustaliłam z Pawłem. – Dostaliśmy dobrą ofertę wynajmu działki. Ten pan – machnęłam w stronę Eryka – chce tu hodować nutrie. Ma znajomości w ratuszu, więc z pozwoleniem nie ma problemu. Trochę będzie tu panu śmierdzieć, ale chyba to panu nie przeszkadza, prawda? – zakończyłam i pochyliłam głowę, by ukryć wypełzający mi na usta uśmiech.

A więc jednak cena nie jest za wysoka?

Pan Zenon najpierw stracił mowę, a potem sapnął z wściekłością.

– Wy to specjalnie robicie! – krzyknął. – Specjalnie mi tu jakieś cuchnące nutrie sprowadzacie! Po złości!– Oj, co też pan… – uśmiechnęłam się niewinnie. – Po prostu nam pan wypłoszył wszystkich kupujących, a z domem coś musimy zrobić, jakoś zarobić…

Odszedł, przeklinając, ale godzinę później zadzwoniła jego córka z informacją, że „razem z mężem przemyślała ofertę” i mogą od razu umówić się na podpisanie umowy przedwstępnej. Kilka dni później umowa była podpisana, a my zaprosiliśmy kumpli męża na wieczór w pubie. Należało im się dobre piwo za wspaniały występ pod tytułem „Upiorny sąsiad i ferma nutrii”!

Czytaj także:Odrzuciłam faceta, bo dał mi pierścionek z odzyskuRodzice zginęli, a ja od tamtej pory nie opuszczam naszej wsiPo śmierci rodziców, zaopiekował się mną brat. Gardziłem nim

Tagi: Z życia wzięte, prawdziwe historie