Medycyna na UKSW – studia z błogosławieństwem PiS

Uczelnia o profilu religijnym, zarządzana przez duchownych, chce otworzyć studia medyczne, a polski Sejm się na to zgadza. To nie tylko sukces władz UKSW, ale przede wszystkim dowód na fikcyjność rozdziału polskiego państwa i Kościoła katolickiego – pisze Łukasz Andrzejewski.

Studia medyczne cieszą się popularnością wśród kandydatów i niezmiennym społecznym prestiżem. Wpływa na to kilka czynników. Niektóre z nich są obiektywne, bo dotyczą elementarnej konieczności kształcenia ludzi, którzy potrafią fachowo dbać o życie i zdrowie innych. Ci ludzie zawsze będą stanowić mniejszość, a ich wykształcenie jest, albo przynajmniej powinno być, jednym z kluczowych celów rozwoju każdego państwa. Inne, nie mniej ważne czynniki związane są z tradycyjną, a dziś już tylko wyobrażoną – bo na pewno nie aktualną – uprzywilejowaną ekonomicznie pozycją medyków na tle innych grup zawodowych. Z tych powodów uczelnie medyczne cieszą się (i zawsze się cieszyły, nawet w poprzednim ustroju) relatywnie dużą autonomią i asekuracyjnym „poważaniem” ze strony kolejnych władz – bo przecież w obliczu zagrożenia wywołanego chorobą liczy się wyłącznie realny dostęp do najlepszych lekarzy. I właśnie dlatego dotychczas nikt specjalnie gorliwie, siłowo czy radykalnie nie próbował reformować systemu kształcenia lekarzy.

Taka argumentacja stanowiła jeszcze kilka lat temu podstawę sprzeciwu wobec idei uruchomienia kierunków lekarskich na uczelniach niemedycznych i prywatnych, których władze próbowały przełamać najsilniejsze regionalne monopole Warszawy, Krakowa, Poznania, Gdańska i Torunia. Mówiono wówczas, że aby dobrze przygotować studentów do zawodu lekarza, potrzebna jest sprawdzona, najlepiej własna baza kliniczna, która zapewni odpowiednią jakość kształcenia. Nawet jeśli nie pała się miłością do wielkich akademickich ośrodków, która dbają głównie o interesy własnych struktur, trudno temu zaprzeczyć. Powołanie i prowadzenie studiów medycznych to naprawdę duże przedsięwzięcie, którego nie można realizować, opierając się wyłącznie na deklaracjach innowacyjności, demonstracyjnych prezentacjach rozbudowanych kontaktów międzynarodowych, organizacyjnych trikach czy najsprawniejszej nawet promocji w mediach społecznościowych.

Autonomia uczelni medycznych w systemie szkolnictwa wyższego ma swoje źródło również w tym, że ich otwarcie i prowadzenie wymaga ogromnych nakładów finansowych, technologicznych, organizacyjnych i wreszcie – kadrowych. Tę sytuację dobrze opisuje anegdota, która bawi jedynie tych, którzy nie studiowali medycyny. Podczas egzaminów na kierunku lekarskim nie można nie znać odpowiedzi nawet na jedno pytanie. Gdy zawiedziony student chce się dowiedzieć, dlaczego wraca z dwóją w indeksie, mimo że znał odpowiedzi na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pytań, profesor odpowiada: „Nie można być lekarzem tylko w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach”. Podobnie jest z prowadzeniem studiów medycznych – nie można tego robić w prowizorycznych warunkach albo w częściowej formule, czekając na lepsze czasy lub, jak ma to miejsce w przypadku wielu uczelni niepublicznych, licząc na nowy nabór, który umożliwi dalsze inwestycje.

czytaj także

Kiedyś o prawo głosu, dziś o płatne urlopy i równe płace. Walka trwa

Helen Clark i Sania Nishtar

Zwolennicy przełamania dominacji największych ośrodków akademickich w kształceniu lekarzy nie polemizują z tym wszystkim – podają za to jeden argument, który trudno zlekceważyć. Lekarzy w Polsce jest zdecydowanie za mało. Według najnowszego raportu OECD monitorującego jakość i organizację systemów ochrony zdrowia, Health at a Glance 2017, w Polsce na 1000 mieszkańców przypada statystycznie 2,3 lekarza. Średnia dla OECD wynosi 3,4. W tej konkurencji wyprzedzają nas właściwie wszystkie kraje regionu zrzeszone w tej organizacji. Konstanty Radziwiłł, gdy jeszcze był ministrem, próbował ratować sytuację, wskazując na szacunki resortu zdrowia, według których w Polsce ten współczynnik jest jednak większy i wynosi 3,5. Niezależnie od źródeł tych obliczeń, co stanowi osobny problem w ocenie efektywności naszego systemu ochrony zdrowia, brak lekarzy, a zwłaszcza specjalistów, boleśnie odczuwają wszyscy pacjenci.

czytaj także

Religia ministra Radziwiłła twoim prawem, kobieto!

Agata Diduszko-Zyglewska

Zbyt mała liczba medyków, podobnie jak upokarzająco niskie pensje rezydentów, deficytowe specjalizacje i rosnący odsetek lekarzy odchodzących na emeryturę to nie tylko abstrakcyjne liczby w raportach międzynarodowych organizacji, ale przede wszystkim – przyzczyny ograniczeń w dostępie do świadczeń ochrony zdrowia. Fakt, że na przykład na zabieg endoprotezoplastyki stawu biodrowego trzeba czekać kilka lat, to nie tylko wynik niewystarczającego finansowania, lecz również braku specjalistów, którzy mogliby takie zabiegi przeprowadzać na bieżąco i bez wieloletnich kolejek.

Dostępność opieki medycznej jest wyznacznikiem cywilizacyjnego rozwoju, z którym Polska ma cały czas duży problem. Brak lekarzy to pierwszy krok na drodze do pogłębiania nierówności zdrowotnych. Gdy brakuje kadr medycznych, gwarantowany w konstytucji dostęp do świadczeń staje się pustym zapisem. Oprócz kolejek oznacza to też samorzutne tworzenie się równoległego systemu prywatnych usług, na które pozwolić sobie mogą jedynie nieliczni. W konsekwencji, jak pokazuje przykład USA, oznacza to spadek bezpieczeństwa zdrowotnego całej populacji.

Rektorzy niemedycznych i prywatnych uczelni bardzo sprawnie używali tego argumentu, któremu gdzieś w tle towarzyszył narastający społeczny lęk przed migrantami i niechęć do nich. W efekcie powstała wymuszona alternatywa: albo będzie można łatwiej otwierać kierunki lekarskie, albo czeka nas transfer lekarzy-obcokrajowców, którzy w Polsce będą szukać lepszych zarobków, a ich kompetencje, zagadkowe i trudne do weryfikacji, będą stanowić potencjalne zagrożenie dla pacjentów. Ta kombinacja obiektywnej argumentacji, związanej z niewystarczającą względem potrzeb zdrowotnych liczbą lekarzy, oraz lęku przed obcymi okazała się całkiem skuteczna. Monopol tradycyjnych ośrodków kształcących lekarzy został przełamany – medycynę można od niedawna studiować też w Zielonej Górze, Kielcach, Rzeszowie, Radomiu oraz w prywatnych uczelniach Krakowa i Warszawy.

Wydawało się, że hegemoniczne ośrodki akademickie, choć z niesmakiem i często uzasadnionymi obawami o jakość kształcenia kadr medycznych, ale jednak pogodziły się z istnieniem konkurencji publicznej i, chociaż tu opór był zdecydowanie większy, prywatnej. Dość niepostrzeżenie, przynajmniej dla najbardziej zainteresowanych, czyli pacjentów, dokonała się doktrynalna zmiana w modelu kształcenia medycznego, nieporównywalna z przemianowaniem akademii na uniwersytety medyczne sprzed kilku lat.

czytaj także

Płeć autyzmu

Ewa Furgał

W międzyczasie pojawiła się zapowiedź rewolucji, czyli ustawy Jarosława Gowina, która w intencjach jej twórców, odmieniających słowo „doskonałość” przez wszystkie przypadki, ma radykalnie poprawić sytuację w polskiej nauce, zbliżając ją do standardów naukowych, dydaktycznych i organizacyjnych najlepszych ośrodków akademickich na świecie. Ustawa 2.0, w wielu kwestiach słusznie krytykowana przez środowisko naukowe, stawia na bardzo precyzyjne kryteria, od których zależy możliwość prowadzenia konkretnych kierunków studiów. Tymczasem 14 czerwca posłowie przegłosowali zmianę ustawy, dzięki której studia medyczne otwarte zostaną… na Uniwersytecie im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego.

czytaj także

Reformator Gowin i jego tania montownia wiedzy

Michał Sutowski

Ta katolicka uczelnia dotychczas kształciła na niezłym poziomie studentów i studentki przede wszystkim w teologii, prawie kanonicznym oraz naukach humanistycznych i społecznych. Najbliżej do nauk medycznych tamtejszemu Wydziałowi Biologii i Nauk o Środowisku, ale nawet najnowsze laboratoria, którymi chwalą się władze uczelni, nie zastąpią bazy niezbędnej do budowy stabilnej struktury organizacyjnej, zwłaszcza że pierwsi studenci mają rozpocząć naukę już w następnym roku akademickim.

czytaj także

Niepełnosprawni nie grają w „wielkiej, biało-czerwonej drużynie”

Michał Sutowski

Zaskoczeniem nie jest jednak wyłącznie fakt, że uczelnia o profilu religijnym, zarządzana przez duchownych, chce otworzyć studia medyczne. Ostatecznie wydział lekarski z sukcesami rozwija choćby Duke University, doskonała prywatna uczelnia założona przez metodystów w Karolinie Północnej. Zastanawiające jest również – bo zaskakująco zgodne (wyłączając klub Nowoczesnej) – stanowisko Sejmu w tej sprawie. Mimo ewidentnie specjalnej ścieżki legislacyjnej, mimo bardzo konkretnych wątpliwości dotyczących organizacji i jednoznacznego światopoglądowo profilu uczelni, nawet na co dzień krytyczni wobec przywilejów Kościoła posłowie opozycji zgodzili się, aby ekspresowo ustawę o UKSW zmienić, i to na moment przed planowanym głosowaniem nad projektem ustawy Gowina.

czytaj także

O czym powie ci farmaceuta

Jerzy Przystajko

„Warto zwrócić […] uwagę, że pragnieniem Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego jest, aby kształcenie na nowo powstałym wydziale medycznym odbywało się w oparciu o wysokie standardy etyczne. W tym celu uczelnia podjęła ścisłą współpracę z kliniką Gemelli w Rzymie, będącą częścią Katolickiego Uniwersytetu Najświętszego Serca w Mediolanie” – mówiła posłanka Lidia Burzyńska z PiS.

„[…] początkowo mieliśmy wątpliwości co do tego projektu, bo wyglądało to na specjalne traktowanie jednej uczelni katolickiej. […] Przekonały nas nie tylko zapewnienia rektora uczelni, ale przede wszystkim mówienie o chęci rozwoju i kształcenia w zakresie medycyny w stolicy i podpisanie już wielu umów z instytucjami, o których mówiła wcześniej pani poseł” – stwierdziła Kinga Gajewska z PO.

Władysław Kosiniak-Kamysz postawił na tradycyjny polityczny realizm w wydaniu PSL: „Nie wszystkich rodziców i ich samych [studentów] stać na studia płatne, które są jednymi z najdroższych w Polsce, więc jeżeli jest przestrzeń, żeby młodzi ludzie mogli nie tylko realizować swoje ambicje i plany, ale tak naprawdę poszerzać grupę osób przygotowanych do niesienia pomocy, to ten projekt po prostu trzeba poprzeć”.

Platforma Obywatelska, gdy tylko jej wygodnie, demonstracyjnie sprzeciwia się dotowaniu publicznymi pieniędzmi instytucji Tadeusza Rydzyka, ale nie zdaje egzaminu z konsekwencji. Nośne hasła powtarzane przed kamerami nijak się mają do parlamentarnej pracy posłów PO, której efekty, w postaci kolejnych przywilejów, zbiera Kościół. Zmiana ustawy o UKSW to nie tylko sukces władz tej uczelni, ale przede wszystkim właśnie kolejny dowód na fikcyjność rozdziału polskiego państwa i Kościoła katolickiego. Żadna inna świecka instytucja nie uzyskała bowiem – i to w tak zawrotnym tempie – tylu przywilejów ze strony ustawodawcy.

czytaj także

Kościół, lewica, dialog. Dlaczego III RP dała Kościołowi tak dużo, a dostała od niego tak niewiele

Adam Leszczyński

Debata z 14 czerwca to też czytelny sygnał na temat stosunku parlamentu do zapowiadanych zmian w szkolnictwie wyższym. Jest oczywiście mglista zgoda na to, by „podnosić jakość”, „reformować naukę” i „dbać o rozwój”, ale na poziomie konkretów liczą się przede wszystkim partykularne interesy i doraźne obawy o wyborczy wynik. Mimo że sprawa dotyczy nauki i bezpieczeństwa zdrowotnego, wygrał jednoczący parlamentarne siły lęk przed stratą poparcia Kościoła w kolejnych wyborach.

Zostawiając na boku już raczej tradycyjną polityczną hipokryzję, warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden element, który bardzo niepokoi. Posłowie biorący udział w sejmowej debacie zaimponowali swoją wiarą w zapowiedzi, deklaracje i obietnice władz UKSW. Nie wiem, czy jest w Polsce instytucja, która uzyskała aż taki kredyt zaufania ze strony różnych politycznych sił. Decyzja Sejmu jest też ciosem w pozostałe uczelnie, które, w przeciwieństwie do UKSW, muszą wciąć liczyć się ze zdaniem Państwowej Komisji Akredytacyjnej.

Zgoda na uruchomienie kierunku lekarskiego w UKSW po raz kolejny dowiodła skali niezrozumienia w naszym kraju realiów i celów polityki zdrowotnej. Gdy posłanka Prawa i Sprawiedliwości podkreśla – a właściwie antycypuje, bo żaden absolwent medycyny UKSW jeszcze dyplomu nie odebrał – szczególne standardy etyczne tej uczelni, trzeba przypomnieć, że etyka lekarska jest taka sama dla wszystkich medyków, niezależnie od tego, w jakim ośrodku się kształcą. Podobnie jak bezpośrednio związane z etyką lekarską prawa pacjentów, które reguluje, swoją drogą mocno niedoskonała, ustawa z 2008 roku. Dziś, gdy prawa te są zagrożone wskutek motywowanych wolą Kościoła regulacji, choćby tzw. klauzuli sumienia, zamiast entuzjazmować się nowymi wydziałami lekarskimi, warto się zastanowić, jak je zabezpieczać i rozwijać. Pytanie, czy jest jeszcze w parlamencie siła gotowa o nie zadbać, pozostawiam bez odpowiedzi.

czytaj także

Dziemianowicz-Bąk: Miejsce religii jest w kościele, nie w instytucjach publicznych

Karolina Kosecka