Ostateczne rozwiązanie kwestii berlińskich Żydów | Portal historyczny Histmag.org - historia dla każdego!

Ten tekst jest fragmentem książkiThomasa Geve „Chłopiec, który narysował Auschwitz”.

Ostatniświt lutego 1943 roku przyniósł początek ostatecznego rozwiązania kwestiiberlińskiej społeczności żydowskiej. Ponieważ Żydów ze wszystkich innych miasti wsi skoncentrowano w stolicy lub deportowano, berlińska społeczność byłaostatnią. Duży napływ „ochotniczej” siły roboczej ze Wschodu sprawił, że pracaw ważnych gałęziach przemysłu zbrojeniowego przestała wystarczać do zwolnieniaz aresztu.

Wszyscypozostali Żydzi figurowali już w oficjalnych dokumentach jako przesiedleni doLublina, Rygi czy Terezina.

Nowa Synagoga w Berlinie, 1948 rok (Bundesarchiv, Bild 183-S78682 / CC-BY-SA 3.0)

Terazostateczny etap rozwiązania kwestii żydowskiej polegał na otoczeniu kordonemulic, a żołnierze chodzili od drzwi do drzwi i na gestapowskiej liścieodhaczali ostatnie nazwiska. Tylko niewielka garstka ludzi została w żydowskim szpitalu,w punkcie zaopatrzenia i na cmentarzu, żeby pokończyć zaległe sprawy. Specjalneoddziały SS i ciężarówki zjechały do Berlina, by wziąć udział w ostatniejwielkiej łapance. Nad planowaniem i nadzorem czuwało osławione austriackiedowództwo SS, jego oficerowie podobną akcję przećwiczyli wcześniej nawiedeńskich Żydach.

Nagłegłośne pukanie postawiło nas na baczność. Złowieszcze zamiary nie budziływątpliwości. Czekaliśmy, aż łomot ucichnie, niemo błagając, by tak się stało.Ale nie ustawał, a teraz dodatkowo towarzyszyły mu paskudne wyzwiska. Ucieczkaprzez tylną klatkę schodową byłaby bez sensu. Podczas gdy ja tłukłem pokrywamiod koszy, udając, że zeszliśmy na dół wyrzucić śmieci, mama w końcu otworzyładrzwi.

Dośrodka wpadła pięść mężczyzny i wylądowała na mojej szczęce. Kolejne minuty tobyła agonia. Nie widziałem jego twarzy, ale słyszałem, jak chrząkał i warczał,bijąc mnie. Często obrywałem od oficera SS za niezamykanie okien. Ale to byłmój pierwszy bliski kontakt z esesmanem, który skończył się tym, że uszy itwarz miałem zmasakrowane jak nigdy dotąd.

Pooddaniu kluczy i zaplombowaniu pokoju mama i ja, potykając się, ruszyliśmy wkierunku czekającej ciężarówki, każde z nas niosło małą nieporęczną walizkę.

–Heraus, schnell, schnell! (Wychodzić, szybko, szybko!) – odbijało się okrutnym echem za nami.

Czekałanas długa, stresująca i męcząca podróż po nowe ofiary. Starszych, ledwopowłóczących nogami ludzi, niezdolnych do dźwigania walizek, wleczono pochodniku i brutalnie wpychano na pakę. Ulicznicy pluli na nich. Inni gapietylko się nam przyglądali z mieszanką zdumienia, wstydu i złości.

Przezszparę w plandece ciężarówki zerkałem na mijane miejsca. Widać było ślady ponalotach bombowych z poprzedniej nocy i blokady na drodze oddzielającezniszczony Prager Platz. Zburzone kwartały zabudowań wciąż się tliły.Bombardowania wreszcie doszły do etapu, na którym trzeba było traktować jepoważnie. Naszego aresztowania to jednak w ogóle nie opóźniło. Nazistowskabestia nadal był silna i sprawna. Krwawiły tylko jej wschodnie kły.

O zmierzchu ciężarówka dołączyła do kolejki przed zaimprowizowanym obozem internowania.

Naszobóz był jednym z sześciu na Groβe Hamburgerstraβe. Jak naironię, zabrano mnie z powrotem na teren mojej dawnej szkoły, która tak samo jak dom starcówi stary cmentarz została zniszczona, żeby zrobić miejscena nasz przyjazd. Po wejściu do środka staliśmy się więźniami w klatkach. Segregowano nas wedługlicznych list – nie mieliśmy pojęcia, według jakiego klucza je tworzono. Wszystkich przygotowywano do ostatecznej wywózki na Wschód. W obozieprzebywało od około pięciuset do tysiącaludzi, resztki berlińskiej żydowskiej społeczności.

Detal z jednego z żydowskich nagrobków na na cmentarzu żydowskim Berlin-Weissensee (aut. SpreeTom)

CC BY-SA 3.0

Pilnowali nas zobojętniali stołeczni policjanci. Nie pozostawało nam nic innego, jak tylko włóczyćsię po cmentarzu, głowiąc nad sposobemucieczki. Ja mógłbym wspiąćsię na mur, ale moja mama nie. Nie wyobrażałem sobie rozstania z nią. Pozatym skutki dla niej, nie mówiąc już o mnie samym, gdyby mnie złapano, byłyby niewyobrażalnie poważne. Na dodatek jako zdeklarowany „wróg państwa” i„najgorszy rodzaj człowieka” – Żyd – jak miałbym sobie poradzić na zewnątrz?

Jedyny grobowiec na cmentarzu, otoczonyzresztą drucianą siatką, przyciągał liczne wymownespojrzenia.Było to miejsce wiecznego spoczynku MojżeszaMendelssohna, sławnego żydowskiego filozofa. Wieluludzi czerpało inspirację z resztek minionej świetności; może nauki tego wspaniałego człowiekaprzetrwają?

Powołano wewnątrzobozową komisję, która miała wysłuchać próśbkrewnych próbujących się ze sobą połączyć. Do komendanta policji docierały nieliczne z nich,a z nich i tak większość odrzucano, ale uwięzieni zdawali sobiesprawę z tego, że była to ich ostatnia deska ratunku.

Pół-Żydzi i obywatele państw neutralnychmieli największą szansę na zwolnienie. Wszelkie inne próby oszukania sadystycznej policjii Gestapo niosłyze sobą niebezpieczeństwo ibyły bezcelowe. Zatłoczona więziennacela i tak wystarczająco przerażała.


Za próby fałszowania dowodów groziły surowekary. Przyjrzałem się swoim kartom: w mojej rodzinie nie płynęła„aryjska” krew, nie było szans nainterwencję obcego rządu i nie miałem pieniędzy na łapówki. Rozpaczliwie uchwyciłem się ostatniej szansy. Mogłem grzebać umarłych. Przedewszystkim musiałem przekonać mamę.Zgodziła się ze mną, podszedłem więc do jedynegoŻyda, który ostał się w komisji odwoławczej, rabina Martina Riesenburgera, który czasami uczestniczył w pochówkach.

–Tak – zawołał znużonymgłosem. – Kojarzętwoją twarz. Jesteś jednym z tych chłopaków od kwiatów. Nie okłamujsamego siebie, że jesteś niezbędny, nie potrafisz nawet wykopać dołu. Zebrawszy całą swoją determinację i odwagę, obiecałem, że zrobię wszystko,co tylko mi każą. Nigdy się nie dowiedziałem, co sprawiło, że zmienił zdanie. Może mój zdrowy wygląd i opaloneciało – nie przypominałem żydowskich chłopców zatopionych w księgach, których rabin zwykł był widywać podczas codziennych wizyt w synagodze. Rabin zmienił jednakton.

–Sprawdzę, ilu jeszcze pracowników cmentarnych zostało. Może będzie potrzeba ich zastąpić. A co z twoją rodziną?

–Mam tylkomamę – odpowiedziałem.

Przyjrzał mi się bacznie. Jego wzrok skrzyżował się z moim.

Sekundysię dłużyły.

–W porządku, jeśli jest was tylko dwoje,to spróbuję.

Krematoria, choroby, kary i cele w KL Auschwitz na rysunku Thomasa Geve (fot. z książki „Chłopiec, który narysował Auschwitz”, wyd. W.A.B., prawa zastrzeżone)

Następnegodziny były torturą psychiczną. Światełko nadziei walczyło z dużo bardziej oczywistymmrokiem wspólnego losu. Rozpacz wygrywała z nadzieją. Wreszcie komendantwezwał mnie na przesłuchanie.

Trzasnąłem obcasami, naśladując niemiecki salut wojskowy, i stanąłem wyprostowany, co miało sugerować, że mam więcejlat, niż wyglądam. Adiutant uzasadnił moją użyteczność dla TrzeciejRzeszy, za co następnie poręczył pulchny rabin w oku- larach.

–Pracownik cmentarnyniezbędny do przeprowadzania pochówków.

–Tak,tak. – Uśmiechnął się jeden z obecnych niemieckich oficerów. – Ten bachor będzie miał pełne ręce roboty.

Niedbały ruch ręki komendanta był znakiem, żebym zrobił w tył zwrot i szybko odszedł.

Ten tekst jest fragmentem książkiThomasa Geve „Chłopiec, który narysował Auschwitz”.

Chwyciliśmy z mamą nasze walizki, złapaliśmy zwolnienie i pędem ruszyliśmy do głównej bramy,zanim Gestapo zdążyło zmienić zdanie. Nim pozwolono nam opuścić obóz, strażnik porównałnasze twarze ze zdjęciem w dokumentach tożsamości. Bąknął przepraszająco:

–Jakaś pomyłka.Nie mieliśmy pojęcia,że jesteście bratemi siostrą.

Szara ulicabyła tak blisko, wolność kusiła. Nie mogliśmy czekać ani chwili dłużej.

–Tobez znaczenia – powiedziałem. – Poradzimy sobie bez poprawek.

Stalowa brama rozsunęła się i przyspieszyliśmy kroku w kierunku narożnikasąsiedniej ulicy. Uniknęliśmy pewnej deportacji, więc zwrócona nam wolność była niesamowitymuczuciem. Co wcale nie oznaczało, żejesteśmy bezpieczni. Wręcz przeciwnie. Mieliśmy kwity potwierdzające, że nas zwolniono, ale to samo w sobie nie chroniło przed ponownym aresztowaniem.Musiałem teraz zdobyć prawdziwe dokumentypotwierdzające zwolnienie.

W jedynym istniejącym biurze gminy żydowskiej na Oranienburgerstraβeupomniałem się o swoje prawa. Początkowo nie chcieli uznać moich kompetencji jako niezbędnego pracownika, bo mojego nazwiska niebyło na ich liście. Po burzliwejdyskusji wśród personelu w końcu zgodzonosię mnie zarejestrować jako zwykłego robotnika zatrudnionego na cmentarzu Weiβensee.

Berlin-Wilmersdorf

Z tym statusem wiązały się wszystkie przywileje pierwotnie zarezerwowane dla donosicieli, którzy pomagaliGestapo w aresztowaniach. W zamianza uroczystą obietnicę regularnego stawiania się w pracy bez względu na nalotyczy sprawy prywatne, dostałem specjalną odznakę wraz z licznymi opieczętowanymii podpisanymi zaświadczeniami. Obokżółtej gwiazdy Dawida noszonej na piersizałożyłem teraz czerwoną opaskę znapisem Ordner (porządkowy) i numerem.Jednak dla mnie liczyło się tylko to, że przechytrzyłem Gestapo.

Ignorując wszelkie zasady, przedzieraliśmy się przez zaciemniony Berlin do naszego odległegomieszkania na Speyererstraβe. Dotarliśmy tam wczesnym rankiem i zbudziliśmydozorcę. Na jego twarzy malowało się zdumienie i rozczarowanie, byłprzekonany, że widzi ostatnich już Żydów.

–Co? Państwo są wolni? I o tej porze? Czy oni wszyscywracają?

Sprawdziwszy dokładnie nasze dokumenty, niechętnie wręczył nam klucze. Było jasne,że wolałby bogatych, dających napiwki Żydów, a nie takich biedaków jak mama i ja.

Po zerwaniuz drzwi gestapowskich plomb mogliśmysię wreszcie udać na zasłużonyi spokojny odpoczynek. Naszym nowym mottem było nie rzucać się w oczy.

Następnegoranka, obudzony o piątej rano dźwiękiem budzika, zostawiłem wszystkie odznaki i pojechałem tramwajem na odległycmentarz. Gdy zaczynałem pracę na cmentarzu Weiβensee, było nas czterystu nastolatków. Teraz została ledwo szóstka pracowników, którymudało się uniknąć deportacji. Moimobowiązkiem było poświęcićsię pracy z całych sił.

Później dołączyło do nas kilkupół-Żydów, wśród nich garśćmłodych ludzi. Choć nie byłem najmniejszy, to na pewno najmłodszy. Praca była ciężka, ale nie mogliśmy swojąnieobecnością zawieść innych.

zobacz też:

Recenzje

Witold Szabłowski – „Rosja od kuchni” – recenzja i ocena

Iwona Szymichowska

Kopanie grobów, zazwyczaj do trzech mogił dziennie, głębokich na metrosiemdziesiąt, stało się naszą codzienną rutyną. Zdarzało się, że usypane górki ziemi obsuwały się,zasypując jednego z nas do pasa. Wyciągaliśmywtedy ofiarę, całkowicie oprószoną brudną, czarną ziemią. To była najzabawniejsza część dnia.

Miałem ogromne drewniane chodaki, kilof i łopatę, ustaloną minimalną wydajność oraz tygodniówkę. I w przypadku tej pracy najczęściej płacono też za nadgodziny.

Dziennie chowaliśmy do dziesięciu samobójców. Dziękowaliśmy za prawo, które zakazywało osobomponiżej dwudziestego pierwszego rokużycia zajmowania się zmarłymi. Toograniczało naszą sporadyczną pomoc do pchaniakarawanu i odgrywania roliżałobników. Nie został już prawienikt, by opłakiwać zmarłych, wszyscy najprawdopodobniej poszli w ślady swoichniedawno pogrzebanych bliskich.

Kiedy pozwalał nam na to czas, zakopywaliśmy zwoje Tory. Abyocalić rodały przed spaleniem, przesyłano je ze wszystkich synagogna terenie Niemiecdo głównego magazynuna cmentarzu Weiβensee. Bez względu na ich świętość nie miał już kto zajmować się tymi bogatozdobionymi zwojami. Setki złożono w masowym grobie, by zapewnić imgodny pochówek. Był to koniec pewnej epoki.

Inni nieproszeni goście przybywali na cmentarz pod postacią bomb zrzucanychprzez nocnych jeźdźców, którzy zamiast obiektówprzemysłowych położonych niedaleko Weiβensee bombardowali coś, co wydawało sięnam najbardziej bezsensownym celem – miasto umarłych.

Segregacja przed nadchodzącą wywózką zaczęła się na dobre. Ludziestarzy i odznaczeni za zasługi wojenne mieli zostać ode- słani do Terezina, reszta na Wschód. Dokąd? Nie wiedzieliśmy. Popogadankach o tym, jak zachowywać się podczas podróży, przydzielono nam numery identyfikacyjne i suchy prowiant.Następnegoranka wsiedliśmy do ciężarówek, którezawiozły nas na berlińską stację towarową StettinerBahnhof.

Za lokomotywą znajdowałsię wagon osobowydla strażników, a za nimkilkanaście zamkniętych wagonów towarowych. Przeciwległy nasyp był obstawiony wartownikamitrzymającymi w pogotowiu broń.Z dachu ostatniego wagonu straszył nas ka- rabin maszynowy. Wraz z mamą, z którą z całych sił staraliśmy się trzymać razem, wepchnięto nas dowagonu w towarzystwie około dwudziestuinnych współpasażerów.

Wagonwyłożony słomą miał cztery małe przesłonięte otwory wentylacyjne, żadnych okien i jedno wiadro na nieczystości,które miało wystarczyć nam wszystkim podczas drogi na Wschód. Staraliśmy się ze wszystkich sił znaleźć trochę przestrzeni między sobą a całym bagażem. Udało mi się dostrzecnapis, który pozostał w naszym francuskim wagonie z przedwojennych czasów. Głosił on:„40 żołnierzy lub 8 koni”. Przynajmniej mieliśmy pozory wolnego miejsca.

Następnie pociąg ruszył. Rzucając wyzwanie rodzinnemu Berlinowi, wiele ze zmartwionych dusz w wagonie zaśpiewało pieśń pożegnalną. Po obu stronach toru wysokie kominy fabryczne, wskazujące nawschodnieprzedmieścia, rysowałysię na tle ciemniejącego nieba. Tętniąceżyciem miasto wydawało się okrytepłaszczem ciszy, jego zaciemnione jestestwo niezdolne wyczuć swoje ostatnieodchodzące dzieci. Może inni, wielu, którzyjuż nigdy go nie zobaczą,dostrzegli smutne pożegnalne skinienie. Dla mnie pozostało dziwne i zimne. Być może zawstydzone samym sobą.

Gdy wyjeżdżaliśmy z Niemiec, miarowy rytm kół pokonujących kolejneodcinki szyn nasuwał nam niewygodne myśli. Zostawialiśmy świat stracony dla nas – świat, któryutracił sam siebie.