„Mój ojciec zabił człowieka i trafił do więzienia. Kiedy z niego wyszedł, zrobił nam więzienie w domu”

fot. Adobe Stock, Petr

Ojciec. To słowo powinno budzić w sercu ciepłe uczucia. mnie kojarzyło się z nienawiścią, bólem i nieustającym strachem.

Nigdy się u nas w rodzinie nie przelewało. Skromne pensje, masa długów i piątka dzieciaków na głowie mamy. Ale bieda była niczym w porównaniu ze strachem, który nieustannie nam towarzyszył.

Całymi dniami chodziliśmy na palcach i szeptaliśmy, bo najmniejszy hałas denerwował ojca. Jedliśmy tylko o wyznaczonych porach i w minimalnych ilościach, spać chodziliśmy punktualnie o 22.00. Bo porządek musi być. A w nocy marzliśmy z powodu okien otwartych bez względu na porę roku. Bo trzeba się hartować.

Ojciec był prostym człowiekiem. Trochę popędliwym, lecz nie bardziej niż inni faceci w naszym miasteczku. Agresywny stawał się dopiero po alkoholu, który najczęściej pił na imprezach. Wtedy zamiast się bawić, ruszał do ataku. Wyszukiwał spośród tłumu jakiegoś Bogu ducha winnego faceta i walił w niego jak w worek treningowy.

Czasem mamie czy kolegom od kieliszka udawało się go odciągnąć od ofiary. Jednak tamtego feralnego wieczoru nie było z nim nikogo, a pod ręką miał butelkę bimbru. Zapewne przedniego, bo w latach 60. w Polsce nie pędzono byle czego.

Zataczając się, sięgnął po butelkę, solidnie z niej pociągnął, a potem odwrócił i chwycił za szyjkę. Resztki trunku rozprysły się na wszystkie strony, oblewając mu spodnie i koszulę, ale on już tego nie widział. W pijackim szale uderzył butelką o stół i ją roztrzaskał, tworząc tzw. „tulipan”. Tak uzbrojony ruszył w kierunku swej ofiary.

Przeciwnik, równie pijany jak on, był bez szans. Ojciec podobno szkłem rozszarpał mu gardło, wbił resztkę butelki prosto w jego serce, a potem padł nieprzytomny na ziemię. Tyle wiem z opowieści ludzi.

Kochała swojego oprawcę

Tata już nie wrócił do domu. Leżałem na łóżku w naszym dziecięcym pokoju, wtulając się w starszego brata. Miałem wtedy dziewięć lat i bardzo się bałem powrotów taty. Hałasu, z jakim wkraczał do mieszkania, niemal wyrywając drzwi z futryny, i jego ryku, gdy upadał na ziemię lub pędził w kierunku mamy. Zdrętwiały ze strachu zastanawiałem się, czy tym razem wpadnie też do naszego pokoju, każe nam wstać i pokazać zeszyty z odrobionymi lekcjami, czy może odpuści i skupi się na matce.

Nie tylko ja nie spałem. Czuwało też moje rodzeństwo. Starszy brat przyciskał mnie mocno do siebie, zupełnie jakby chciał ochronić mnie przed tym, co za chwilę mogło nastąpić. Siostry naprzeciwko nas wierciły się w swoich łóżkach niespokojnie.

Tamtej nocy w końcu zasnęliśmy wyczerpani. Następnego dnia jak zwykle wstaliśmy do szkoły, lecz nie radośnie i z energią, jak dzieci w normalnych rodzinach, które zobaczyłem wiele lat później w telewizji, tylko po cichu, by nie zbudzić śpiącego taty. Na paluszkach weszliśmy do kuchni, a tam czekała mama. O dziwo – zachowywała się głośno. Zaskoczeni jej odwagą stanęliśmy jak wryci.

– No, na co się gapicie? Myć się i do śniadania – powiedziała.

– A tata? – wyszeptał mój brat.

– Taty nie ma – odparła, a w jej oczach pojawiły się łzy.

Moja mama nie znała innego życia. Nie wiedziała, czym jest wolność, radość ze zwykłego dnia, uśmiech, nie mówiąc już o godności. Tamtego poranka była więc bliska załamania. I pewnie gryzłaby sobie dłonie z rozpaczy, gdyby nie sąsiedzi.

Chwilę później do naszego mieszkania wszedł pan Marian i powiedział, że ojca zabrała milicja, bo popełnił zbrodnię.

– Zabił człowieka – rzucił, mnąc zdjętą z głowy czapkę.

– O Boże! Co z nami teraz będzie? – jęknęła mama i spojrzała na nas przerażonym wzrokiem.

Potem wszystko odbyło się już szybko. Ojciec z aresztu trafił do sali sądowej. Proces był krótki, wyrok surowy – dożywocie. Mama zemdlała w ramionach babci. Ojciec wtedy pobladł, ale nie powiedział ani słowa. Chyba jeszcze nie rozumiał, co się stało. Po skończonej rozprawie natychmiast wyszedł za milicjantami z sali. I tyle go widziałem.

Powinniśmy się cieszyć, przecież z domu zniknął nasz oprawca. Ale to były lata 60. i samotna kobieta z piątką dzieci nie miała lekkiego życia. Gdybyśmy choć mieszkali na wsi, mielibyśmy swoje kury, krowy i własny ogródek, który mógłby nas wyżywić! A tak – zostaliśmy bez grosza, w domu, który już od czasu wojny wymagał remontu. Starsza siostra i starszy brat poszli do pracy, żeby nas utrzymać, a ponieważ nie mieli wykształcenia, to i niewiele mogli zarobić.

Zresztą wszyscy żyliśmy wtedy z piętnem rodziny mordercy. Ludzie raczej nas unikali. Zupełnie jakbyśmy to my zabili człowieka, a nie nasz ojciec. W szkole wytykano nas palcami, w sklepie czy kościele odsuwano się od nas. Starszy brat chciał się zapisać do partii, żeby żyło się nam lepiej, ale nie chcieli go przyjąć.

Wolę nie wspominać, jak się wtedy czułem. W szkole, na podwórku trzymałem się tylko z moim rodzeństwem. Koledzy szydzili ze mnie, rzucali za mną kamieniami, a ja powstrzymywałem łzy, żeby nie widział ich mój młodszy braciszek, którego to ja musiałem chronić przed ludźmi.

Po kilku latach zamieniono ojcu karę na 25 lat więzienia. Do tego czasu ani razu go nie widziałem. Na wizyty stawiała się tylko mama, która zamiast ułożyć sobie życie, odciąć się od swojego oprawcy – wzdychała do niego całe dnie, modliła się za jego duszę i jeździła przez pół Polski w śnieżyce, mrozy, ulewy i upały. I robiła mu paczki niczym na Wigilię, z produktów, których żadne z nas nawet w święta nie widziało na oczy.

Była głupia i naiwna, a najgorsze, że myśląc o nim, zapominała o nas. Prosząc Boga, by mąż wyszedł wcześniej z więzienia, nie myślała, że gdyby tak się stało, znów mielibyśmy w domu piekło. To, co czują dzieci, nie miało bowiem znaczenia. Ważne było to, że według niej kobieta bez mężczyzny była nikim. Dlatego zawsze liczył się tylko on, jej mąż – morderca, zbir, alkoholik i przy okazji damski bokser.

– Gdyby tata tutaj był, to...– tymi słowami zaczynała często swoje pobożne życzenia.

– Toby cię stłukł na kwaśne jabłko – odpowiadała jej wtedy z wściekłością starsza siostra.

Jej było wolno, bo przynosiła do domu pieniądze. Można nawet powiedzieć, że harowała na nas jak wół, tyrając w pracy po 12 godzin. Mnie by nawet do głowy nie przyszło, żeby odpyskować mamie. Trudno nam było nie zgodzić się z siostrą, ale przecież ta kobieta nas urodziła...

Któregoś dnia wróciła od ojca szczęśliwa. Od dyrektora więzienia dowiedziała się, że tata za dobre sprawowanie zostanie wypuszczony do domu wcześniej. Z 25 lat zrobiło się 11.

Nie zmienił się ani trochę

Choć byłem już dorosły, zadygotałem ze strachu. Przypomniałem sobie wszystkie noce i dni w domu, w którym królował ojciec. Z naszej piątki teraz zostaliśmy tylko ja, młodsza siostra i brat. Starsze rodzeństwo nadal przesyłało pieniądze, ale oboje założyli już własne rodziny.

Podekscytowana mama zaczęła się pospiesznie przygotowywać do powrotu taty. Zarządziła ogólne malowanie i wielkie sprzątanie domu. Wyglądało to tak, jakby miała nas odwiedzić królowa angielska.

Wreszcie przyszedł ten okropny dzień. Ojciec wszedł do domu z jedną rozwalającą się, tekturową walizką pod pachą. Był bardzo wychudzony. Wyglądał, jakby przybyło mu nie 11, lecz 30 lat. Przerzedzone siwe włosy przykrywała czapka, palto wisiało na nim jak na wieszaku.

Jednak nie to mnie zaskoczyło, tylko jego oczy. Przymrużone, tak brązowe, że aż prawie czarne, czujne niczym u dzikiego zwierzęcia. Nad jednym widniała ciemnogranatowa kropka. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że oznaczała przynależność do grupy tych, którzy rządzą w więzieniu. Zapewne mój ojciec jako morderca miał wśród skazanych wysoką pozycję.

Ojciec wszedł do kuchni i, nie zdejmując płaszcza ani nie odzywając się do nas słowem, usiadł przy stole. Mama natychmiast podała mu obiad i przycupnęła po drugiej stronie blatu. Najpierw dokładnie obejrzał sztućce, potem powiódł palcem po krawędzi talerza, następnie podniósł rękę do góry i przyjrzał się opuszce palca. Mruknął coś pod nosem i wreszcie zaczął jeść.

Gdy skończył, rozpiął płaszcz i ruchem dłoni zaprosił nas do stołu. Przyglądał nam się uważnie przez dłuższą chwilę. Czułem, jak strach znowu chwyta mnie za gardło, ale jeszcze przez chwilkę łudziłem się, że może tata wstanie, obejmie mnie i powie coś ludzkiego, na przykład że cały czas o nas myślał lub coś podobnego, lecz on tylko rzucił:

– Ty jesteś Bronek, tak? A ty Kasia i Tadek? Urośliście. Pracujecie już, pomagacie matce? – a gdy w odpowiedzi pokręciliśmy głowami, mruknął złowieszczo: – Uczycie się… Jeszcze się uczycie, gnojki... I po co wam ta cała wiedza?

Wtedy już wiedziałem, że nie zmienił się ani odrobinę.

Od pierwszego dnia wziął się za naszą edukację. Nie żeby go to obchodziło. Przecież sam powiedział, że wiedza do niczego nam się nie przyda. Chodziło o zasady i pokazanie władzy. Zrozumiałem to dużo później.

Mnie – studenta – aż tak się nie czepiał. Młodsze rodzeństwo miało za to przechlapane. Jeśli nie dostawali samych piątek, lał ich potwornie. Ja sam czułem wtedy, że powinienem coś zrobić, jakoś zareagować. Nie zawsze miałem jednak odwagę... Nie byłem rosłym chłopcem ani takim, co się umie stawiać, więc bardzo łatwo było mnie zastraszyć.

Ale nie to było najgorsze. Najstraszniejsza ze wszystkiego była cisza. Ojciec przez całe dnie milczał. Nawet kiedy wymierzał nam razy, gdy „prosił” o zeszyty, dzienniczki ucznia czy jedzenie, ograniczał się do ruchu głowy lub dłoni, a czasem wystarczało jego spojrzenie, byśmy rozumieli, o co chodzi. Takiego samego milczenia wymagał też od nas.

Milcząc, jadł, mył się, golił i pracował w ogrodzie. Złowroga cisza zapanowała w naszym domu i była dziesięć razy gorsza niż krzyki czy awantury.

Zbudował celę z kratami w oknach

Każdej nocy, mając świadomość, że ojciec śpi w sąsiednim pokoju, drżałem niczym przerażony kilkulatek, którym kiedyś byłem. Wyobrażałem sobie, że tata budzi się i zakrada do mojego pokoju, a potem z całej siły zaciska dłonie na moim gardle...

Ile razy budziłem się w nocy zlany potem! Wyrwany ze snu czuwałem, wyczekując świtu. Tak bardzo tęskniłem za spokojem i choćby odrobiną miłości...

A rano jak zwykle zagryzałem wargi i udawałem starszego, silnego i twardego brata. Ile bym wtedy dał, by ktoś mnie przytulił i zdjął z moich pleców ciężar odpowiedzialności! Najpierw musiałem chronić rodzeństwo przed dziećmi w szkole, teraz przed ojcem, którego wszyscy się baliśmy. Matka też.

Któregoś dnia ojciec postanowił wybudować nowy dom. Nie wiem, skąd miał na to pieniądze, bo na dorywczych pracach na budowach nie zarabiał zbyt wiele. Może kradł? Albo prowadził jakieś nielegalne interesy? Wcale bym się nie zdziwił.

Wszystko robił zupełnie sam i bez konsultacji z mamą, a tym bardziej z nami. Najpierw znalazł działkę na skraju miasteczka, następnie uzbroił ją – doprowadził wodę, prąd, ogrodził. I zaczął swoje dzieło.

Dzień w dzień razem z mamą, siostrą i młodszym braciszkiem pomagaliśmy mu. Nosiliśmy ciężkie pustaki, mieszaliśmy zaprawę albo wylewaliśmy beton na podłogi. A gdy skończyliśmy, chyba wszyscy poza nim przeraziliśmy się efektem naszej pracy.

Bo ojciec postawił nam bunkier. Niski dom z małymi oknami, o ścianach tak grubych, że nie zniszczyłaby go żadna bomba atomowa. Pokoje w środku były małe, a dzielące ich ściany symboliczne. Ojciec sam sobie wybrał osobny pokój. Nie chciał dzielić go z nikim. Wewnątrz ustawił tylko tapczan, stolik i krzesło, a w niewielkim oknie zamontował kraty – niczym w więziennej celi. Nikt nie mógł go tam odwiedzać ani niepokoić.

Nasze pomieszczenia niewiele różniły się od jego. Były nieco większe, więc mogliśmy zmieścić w nich meblościanki, ale i tak tata kontrolował, czy nie trzymamy na półkach jakichś „dupereli”, jak je nazywał. I tak na śmietniku lądowały pluszaki od koleżanek Kasi oraz książki przygodowe i drewniany samochodzik z dzieciństwa Tadka.

Któregoś dnia go zabiję

W nowym domu zapanowały też nowe zasady. Odtąd tata codziennie oprócz sprawdzania zeszytów robił przegląd naszych półek, pościelonych łóżek i ubrań, które chcieliśmy włożyć.

Ostatni posiłek jedliśmy o 18.00. Potem tata przynosił łańcuch z kłódką i zamykał lodówkę. Tuż przed godziną 22.00 wychodził ze swojej celi niczym strażnik na obchód. Bez pukania wkraczał do naszych pokoi, włączał światło i sprawdzał, czy jesteśmy gotowi iść spać. Potem oznajmiał rozpoczęcie ciszy nocnej, która trwała do 6.00 rano. Nikt nie mógł wstać wcześniej, ani później.

O 6.00 rano bowiem ojciec podchodził do drzwi pokoju matki, a ta niczym dobrze wytresowany piesek była już gotowa, by pójść do łazienki, a potem przyrządzić nam śniadanie.

Nasze starsze rodzeństwo próbowało przemówić ojcu do rozsądku i wybić mu z głowy ten pruski dryl. Wtedy on całkowicie zerwał z nimi kontakty.

Na początku starałem się jeszcze spotykać z bratem po zajęciach, ale gdy tata zaczął rozliczać mnie z każdego spóźnienia i wyznaczać kary, zrezygnowałem z tych spotkań.

Najgorzej miał chyba Tadek. Był najmłodszy z naszej piątki i bardzo źle znosił zamykanie w ciemnej piwnicy. Cierpiał na klaustrofobię. Mdlał, krzyczał, prosił. Lecz ojciec pobudował tak grube stropy, że nikt nie słyszał szlochów Tadka. Mogliśmy się tylko z Kasią domyślać, jak bardzo cierpi. Za każdym razem, gdy ojciec zamykał go w piwnicy, myślałem, że zwariuję z nerwów.

Raz nawet rzuciłem się na tatę z pięściami, ale odepchnął mnie tak mocno, że przewracając się, uderzyłem głową w róg stołu. Mimo wątłej budowy był bardzo silnym człowiekiem. Wściekły i poniżony obiecałem sobie, że któregoś dnia go zabiję i uwolnię nas od jego tyranii.

Chociaż bywały też chwile, gdy patrzyłem na niego z litością. „Ile on musiał przeżyć w tym więzieniu, skoro tak się zachowuje?”– myślałem, kiedy uciekał przed nami do swojego pokoju. Ten skopany przez życie człowiek, nasz oprawca, nie znał śmiechu ani radości. My czasem robiliśmy sobie psikusy, śmialiśmy się, gdy tego nie widział. On musiał być nieszczęśliwy.

Czasami, gdy ojca nie było w domu, robiłem mamie wyrzuty, że go przyjęła pod swój dach.

– Czemu nam to zrobiłaś? – krzyczałem wściekły.

Jednak kiedy dostrzegałem w jej oczach strach – ten sam, który czuła, gdy zwracał się do niej on – speszony milkłem.

Wszyscy żyliśmy w więzieniu, którego zarządcą był ojciec. Nie wyprowadziłem się od rodziców tylko dlatego, że czułem się odpowiedzialny za Kasię i Tadzia. Moja siostra skończyła już wtedy 18 lat, lecz nie zachowywała się jak dorosła. Przez te lata stała się wylękniona niczym zaszczuty zwierzak i bała się życia. Długo nie mogła znaleźć pracy. W końcu przyjęli ją na stanowisko sprzątaczki w szpitalu. Chociaż zawsze była wrażliwą i inteligentnądziewczyną, skończyła ze ścierką w dłoni...

Natomiast Tadeusz już jako nastolatek zaczął popijać i obracać się w podejrzanym towarzystwie. Mimo to, gdy wracał do domu, robił się potulny jak baranek. Wiedziałem, że w środku aż się gotuje ze złości, lecz nigdy nic ojcu nie powiedział. Rozumiałem go doskonale, czułem dokładnie to samo. I bałem się, że pewnego dnia któryś z nas nie wytrzyma, a wtedy stanie się nieszczęście...

Los uchronił nas przed tym. Nasz oprawca zmarł na zawał. Na pogrzebie nie wiedzieliśmy, czy się śmiać, czy płakać, ale zachowaliśmy spokój. A potem... Wreszcie zaczęło się życie! W ciepły kwietniowy dzień na podwórku rozpaliliśmy wielkie ognisko i z satysfakcją spaliliśmy tapczan ojca, krzesło i stolik. Wyrwałem z okien jego pokoju kraty, potem zrobiłem tam spiżarnię.

Kasia za własne oszczędności kupiła farby. Przemalowaliśmy cały dom. Tadek poszedł na targ i zamiast wódki, jak to miał w zwyczaju, kupił zabawkowe samochodziki i poustawiał je na półce w swoim pokoju. Ja z kolei wykupiłem pół księgarni.

Wszyscy razem wystawaliśmy w kolejkach po kuchenkę gazową i telewizor. Całą noc staliśmy po lodówkę, nie wiedząc, czy ją dostaniemy, ale radowaliśmy się, że jesteśmy razem, możemy głośno się śmiać i rozmawiać. Wtedy po raz pierwszy siostra pogłaskała mnie po policzku. Poczułem się dziwnie.

– Widzisz, my tego w ogóle nie umiemy – powiedziała. – Dotykać się ani przytulać.

Rozpłakałem się jak dziecko. Pomyślałem też, że choć ojciec zniszczył w nas tak wiele, nie udało mu się zburzyć naszej solidarności. Mieliśmy siebie nawzajem i wreszcie zaczynaliśmy żyć. Tylko mama nie potrafiła się cieszyć wolnością. Może dlatego, że nigdy jej nie zaznała?

Czytaj także:„Podsłuchałam rozmowę męża z kochanką. Wyczyściłam nasze konto i odeszłam. Okazało się, że to ja go... zdradziłam”„Potrzebna była kwarantanna, by uratować nasze małżeństwo. Na nowo poznałam męża i prawie nie wychodziliśmy z łóżka”„Poznaliśmy się na pielgrzymce do Częstochowy i pokochaliśmy na zabój, chociaż myślałam że to będzie tylko romans”

Tagi: Opowiadania, Z życia wzięte, prawdziwe historie