Rany od szkła, domy bez okien, drzwi i ścian. Tak wyglądała pomoc po wybuchu w Bejrucie

Tysiące ton saletry amonowej było przez lata przechowywane w nieprawidłowy sposób w porcie w Bejrucie, stolicy Libanu. Pomimo ostrzeżeń, że substancja – używana do produkcji nawozów, ale i materiałów wybuchowych -– stanowi ogromne zagrożenie, władze nic nie zrobiły. 4 sierpnia doszło do pożaru, po którym nastąpił gigantyczny wybuch. Zniszczył znaczną część miasta, w tym dziesiątki tysięcy domów. Co najmniej 200 osób zginęło, a wiele więcej odniosło rany w walących się budynkach czy od pękających szyb.

REKLAMA

Fundacja Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej od lat pomagała w Libanie głównie uchodźcom z pogrążonej wojną Syrii – których w tym niewielkim kraju jest około miliona. Teraz także libańskim rodzinom w Bejrucie. Doraźne wsparcie dla poszkodowanych rozpoczęła już w pierwszych godzinach po eksplozji. Dalsza pomoc wymagała środków – w krótkim czasie udało się zebrać 900 tys. zł, w tym 100 tys. zł na wspólnej zbiórce PCPM i Gazeta.pl.

– W miesiąc po wybuchu mogliśmy mówić już o regularnych projektach dla ponad 1000 rodzin w Bejrucie i okolicach. Eksplozja bardzo zmieniła to, komu i w jaki sposób pomagamy. Nagle odbiorcami pomocy humanitarnej stali się Libańczycy i pozostają w grupie potrzebujących – wylicza Agnieszka Nosowska, zastępczyni szefowej misji w Libanie.

Gdy do Polski dotarła wiadomość o wybuchu, napisała na Facebooku:

Walka z czasem

Tomasz Lipert, który wspiera Medyczny Zespół Ratunkowy PCPM w zakresie logistyki, 5 sierpnia w Warszawie walczył z czasem. – Albo wszystko spakujesz i dostarczysz pomoc rzeczową i sprzęt medyczny na lotnisko, albo samolot poleci bez ładunku. Masz kilka godzin na zrealizowanie zakupów, przygotowanie listów przewozowych, dostawę na cargo i odprawienie towaru. Jeżeli jeden element układanki zniknie, cała misja jest zagrożona. Walczyliśmy więc z czasem i każdy stawał na głowie, żeby się udało. Myślę, że znane hasło "wszystkie ręce na pokład" idealnie oddaje tamten dzień – podkreśla.

Na szczęście nie działał w pojedynkę.

– opowiada Tomasz. – Walka z czasem to duży stres. Każda pomoc jest na wagę złota. Ta bezinteresowna, szczera reakcja ludzi była nam wtedy bardzo potrzebna, nie tylko fizycznie, ale również psychicznie – dodaje.

24 godziny

– Pomimo niezwykle krótkiego czasu, w jakim zostaliśmy powołani, działaliśmy jak dobrze naoliwiona maszyna – podkreśla Joanna Byszewska-Zapletal, koordynatorka projektu rozwojowego, która poleciała do Libanu 5 sierpnia, niespełna 24 godziny po eksplozji.

– Powołany zespół liczył kilkanaście osób i składał się z dwóch ekip – dodaje Przemo (tak właśnie nazywany przez Libańczyków) Rembielak, specjalista Fundacji PCPM ds. bezpieczeństwa przeciwpożarowego i wieloletni szkoleniowiec libańskich strażaków z Obrony Cywilnej. – Jedną stanowili lekarze i ratownicy z Medycznego Zespołu Ratunkowego PCPM, drugą osoby zajmujące się na co dzień prowadzeniem projektów rozwojowych i humanitarnych. Medycy ruszyli w teren. Zmieniali doraźne opatrunki, głównie u osób okaleczonych przez wszechobecne szkło. My montowaliśmy drzwi tam, gdzie wybuch wyrwał je razem z futrynami. Osoby odpowiedzialne za projekty już wtedy planowały długoterminowe działania i rozmawiały z mieszkańcami Bejrutu o potrzebach i stratach – relacjonuje rok od tych wydarzeń.

Wszyscy zakasali rękawy

Biuro fundacji w Libanie znajduje się ok. 6 km od miejsca wybuchu. Nikt z pracowników PCPM nie ucierpiał. Ogrom strat, które od początku próbowali oszacować w terenie, był porażający.

Dla tych, którzy polecieli do Libanu 5 sierpnia pierwszym wyzwaniem było spakowanie się na nieprzewidywalnie długi pobyt w Libanie w mniej więcej trzy godziny.

– Jeszcze przed wybuchem planowałam lecieć tam kilka dni później, ale eksplozja i lot zorganizowany przez polski rząd to przyspieszyły. Na miejscu, poza pracą w terenie, wciąż dużo było zadań zza biurka: koordynacji, zbierania danych, wydobywania sprzętu z wojskowych magazynów, planowania. Dodatkowym zadaniem nagle stał się kontakt z mediami, bo oczy bardzo wielu Polaków były zwrócone na Liban – przyznaje Agnieszka Nosowska. – Wszyscy byliśmy jednocześnie niezwykle zmotywowani i chętni do działania, ale też znaleźliśmy się w nowej, nieznanej sytuacji. Niesamowite były te momenty, kiedy wszyscy, niezależnie od funkcji: koordynatorzy, logistycy, kierowcy, pracownicy socjalni, zakasywali rękawy – dodaje.

Emocje zagłuszały podstawowe potrzeby

Ewa Grodek – koordynatorka projektów rozwojowych w Libanie – zapytana o to, co było najtrudniejsze w tamtym czasie, odpowiada: – Emocje zagłuszały takie nasze podstawowe potrzeby, jak picie wody, odpoczynek, zjedzenie posiłku. Jako zespół przypomnieliśmy sobie, jak ważne jest to, by nie zapominać o tych potrzebach, żeby mieć siłę do dalszego działania. Proste i logiczne, a jak trudne w tamtej sytuacji.

– Najważniejsza była uważność na ludzi i ich potrzeby, powstrzymanie się od składania niemożliwych do spełnienia obietnic i rzetelność w mówieniu o tym, co i w jakiej formie możemy dla nich zrobić – w imieniu całego zespołu dodaje Agnieszka.

– przyznaje Ewa.

Co dalej?

– Niestety, w Libanie lista potrzeb się nie zmniejsza, a każda pomoc humanitarna wygląda jak kropla w morzu. Ale bez tych kropel byłoby jeszcze gorzej – ocenia Agnieszka. – Nie zapominajmy o Libanie i jego mieszkańcach – apeluje Ewa Grodek.

Rok po eksplozji Liban pogrąża się w coraz głębszym kryzysie gospodarczym, a mieszkańcy nie mogą pozwolić sobie na zaspokojenie podstawowych potrzeb, jak leki czy jedzenie dla dzieci. Dlatego Gazeta.pl ponownie łączy siły z PCPM, by zbierać środki na pomoc dla najbardziej potrzebujących. Każdy może wesprzeć niesienie pomocy w Libanie, wpłacając dowolną kwotę przez stronę pcpm.org.pl/liban.